Studiowanie z perspektywy trzech dekad

Współcześni studenci nawet nie wiedzą, jak mają dobrze. Są rozpieszczani na każdym kroku i każdy się o nich bije. Wszyscy się do nich uśmiechają, każdy wykładowca wspiera i stymuluje ich rozwój oraz poczucie własnej wartości. Mogą oceniać corocznie swoich wykładowców. Stanowią upragniony przyrost demograficzny i wyrastają w poczuciu, że są na wagę złota. A kiedyś  było zupełnie inaczej…

Większości to, co kojarzy się z młodością, ma pozytywne konotacje, ot, taka ludzka przypadłość. I ze mną nie jest inaczej… Stąd studenckie czasy i sami profesorowie, z którymi mieliśmy zajęcia, jawią się w poświacie niemal anielskiej. Selekcja naturalna powoduje, że pozostają miłe wspomnienia, umykają te złe. Czas dokonuje też selekcji innego rodzaju – w pamięci pozostają postaci i sytuacje najbardziej charakterystyczne, które wbiły się klinem emocji w postrzeganie przeszłości. Wspomnienia noszą w sobie też piętno subiektywizmu – zapewne ta sama sytuacja opowiedziana przez kilka różnych osób prezentowałaby się zgoła odmiennie.

Ale co mi pozostało w pamięci z tych lat? Studia rozpoczęłam  w pamiętnym roku 1981 na filologii germańskiej.

Jeden z pierwszych wykładów z historii literatury niemieckiej, prowadzony, rzecz jasna w tym właśnie języku – okazał się barierą nie do pokonania ze względu na rozliczne cytaty literatury starogermańskiej, cytowane w oryginale w Althochdeutsch, niezrozumiałym nawet dla dwujęzycznych studentów. Siedzieliśmy w Collegium Novum w sali C3 i po chwili absolutnego osłupienia – wpatrywaliśmy się niepewnie jeden na drugiego, tak jakoś ukradkiem, by sprawdzić, czy inni cokolwiek notują. Wykłady prowadziła przemiła – jak się potem okazało – doc. dr hab. Edyta Połczyńska /takie wówczas nosiła tytuły naukowe/.

Po roku zdecydowałam się na zmianę kierunku – na filologię polską. Pamiętam wolnościową i wolnomyślicielską atmosferę oraz wspaniałe dyskusje o zakazanych wówczas lekturach czy sztukach. Jednak na pierwszych ćwiczeniach ówczesnego magistra Dariusza Cezarego Maleszyńskiego poczułam się dokładnie tak samo, jak na inaugurującym studia wykładzie profesor Połczyńskiej – nie rozumiałam nawet połowy tego, co mówił prowadzący. Jedno z pierwszych pytań, jakie nam zadał na owych zajęciach z historii literatury brzmiało: „Proszę omówić topos peregrynacji w Pieśni o Rolandzie”. Ci, którzy przeczytali, nie znali pojęć topos oraz peregrynacja. Ci, którzy wiedzieli, co to topos, nie znali słowa peregrynacja lub odwrotnie, a ci, którzy znali oba pojęcia, nie przeczytali lektury. Co zresztą w początkowych latach 80. wcale nie było takie proste – jedyny egzemplarz „Pieśni o Rolandzie” w całym Poznaniu znajdował się w bibliotece PTPN przy ul. Mielżyńskiego w czytelni. Ustawialiśmy się trójkami w kolejce – osoba na środku przewracała kartki, a przedstawiciel kolejnej trójki bez przerwy nam przeszkadzał, pytając: „Kiedy kończycie?”. Takich „trójek” czekało kilka. Dziś w czasach Internetu, pendrivów oraz łatwo dostępnych usług ksero czy skanów – to nie do pojęcia.

Z ta biblioteką kojarzy mi się też zabawne zdarzenie. Na roku miałam koleżankę o nazwisku Rewers. Miała na imię Marysia. Po zajęciach z przysposobienia bibliotecznego, obowiązkowych dla każdego studenta – udałyśmy się właśnie do PTPN, w celu założenia sobie karty bibliotecznej. Przy okazji postanowiłyśmy wypożyczyć jakąś lekturę, bo tych do przeczytania na polonistyce były setki. Każda z nas trzymała w ręku swój pierwszy wypełniony rewers biblioteczny. Marysia podała go pani bibliotekarce. „Nazwisko?” – spytała bibliotekarka. „Rewers” – odpowiedziała zgodnie ze stanem faktycznym Marysia. „Nazwisko, proszę!” – powtórzyła zniecierpliwiona bibliotekarka. „Rewers” – głośniej powiedziała Marysia. „Proszę pani, ja wiem, że to się nazywa rewers, ale jak się pani nazywa?” zniecierpliwionym głosem fuknęła bibliotekarka. Bo dodać trzeba, że do zalet studiowania dla obecnego młodego pokolenia doszła i jeszcze jedna dobra strona – pracownicy administracyjni stali się po prostu o wiele milsi. W latach 80. wcale  tak być nie musiało. Studentów było pełno, byliśmy owocem wyżu demograficznego i wszędzie nas było o wiele za dużo, co na każdym kroku dawano nam do zrozumienia.

Profesor Alfred Majewicz, z którym miałam szczęście mieć językoznawstwo, przemawiał z wielką pasją w języku Ajnu lub też Indian północnoamerykańskich. Z cudownych profesorów pamiętam też profesora Alojzego Sajkowskiego, niezwykłego erudytę. Kiedyś pomylił sale i zamiast udać się na wykład do gości z Włoch, trafił na bogu ducha winnych studentów polonistyki, których uraczył wykładem po włosku. Dopiero po koniec swego długiego wywodu zadał komuś jakieś pytanie. Jakież było jego zdumienie, gdy pojął, że przemawiał do polskich studentów. A Włosi czekali w sali obok…Podobna rzecz zdarzyła nam się na lektoracie z łaciny – wpadła pani profesor /nie pamiętam, niestety, nazwiska/ i wygłosiła długą przemowę po łacinie. Dopiero pod koniec zajęć sytuacja wyjaśniła się – nie byliśmy spodziewanymi studentami ostatniego roku filologii klasycznej. Ale siedzieliśmy jak trusie i każdy bał się odezwać, takie to były czasy.

Absolutnym profesorskim hitem była niezapomniana profesor Monika Gruchmannowa. Wykładała historię języka polskiego, dialektologię oraz gramatykę języka polskiego. Kolekcjonowała zwroty i powiedzenia zasłyszane na ulicy czy w różnych sytuacjach życiowych. Dzieliła się potem swoją kolekcją ze studentami. Pamiętam dwa okazy językowe z jej licznych zbiorów. „Miej to ta u sie” – usłyszała pani profesor w jednym z tramwajów. Tymi słowy zwrócił się jeden motorniczy do drugiego, podając mu „wajchę”. Chodziło o to, by kolega to metalowe urządzenie do przekładania zwrotnicy zatrzymał u siebie. Inne zdanie miała wygłosić pewna wiejska polonistka, u której profesor Gruchmannowa gościła jako wizytator. „Ta klamka nie czymie” – orzekła polonistka wchodząc do klasy, po kilku chwilach szarpania się z opornymi drzwiami. Wykłady pani profesor były naprawdę wspaniałe, o języku potrafiła mówić w sposób fascynujący. Pani profesor była jednym z nielicznych egzaminatorów, którzy potrafili przepytać studentów „ze wszystkiego”. Stawiała trzy pytania, ale bardzo przekrojowe, a w trakcie dopytała jeszcze o konkrety i przykłady, z czego ulubione dotyczyły zwrotów i wyrażeń w starocerkiewnosłowiańskim, czyli w SCS-ie. Tym samym egzamin z historii języka polskiego był jednym z trudniejszych. Przyszła w końcu kolej na mnie. Pani profesor dokładnie wypunktowała wszystkie moje niedoskonałości w zakresie wiedzy. „No, już nie wiem, co pani dać, raz pani wie, a raz nie” – zafrasowała się. „No to może jeszcze omówi pani kaszubizmy” – zadecydowała. Ucieszyłam się, bo ten akurat temat miałam opanowany na blachę, wraz z ulubionymi przez panią profesor egzemplifikacjami. Profesorska twarz rozpogodziła się. „To niech pani jeszcze pokaże Kaszuby na mapie” – rzekła biorąc mój indeks do profesorskiej ręki. Stres, dawkowany przez ponad godzinę egzaminacyjnego wałkowania mego mózgu,  zrobił swoje. Kaszuby drżącą dłonią umieściłam… w okolicach Bieszczad. „I z kim ja muszę rozmawiać!” – zagrzmiała pani profesor, jej krzyk niósł się po uniwersyteckim korytarzu, a ja wyleciałam z oceną niedostateczną. Z licznej, stojącej przed salą grupy studentów nikt potem długo nie śmiał wejść do rozeźlonej pani profesor na dalszy egzamin.

Kolejna pani wykładowca, językoznawca, która opowiadała zabawne anegdotki o języku, była to ówczesna doktor, obecna profesor, Irena Sarnowska. Wspaniały nauczyciel akademicki, o ogromnej wiedzy, a przy tym ciepły, serdeczny, i zachowujący wielki autorytet. Jedna z anegdot językowych, którą pamiętam do dziś, związana była z rodziną pani profesor. Wspólnie wybrali się na wakacje w góry do znajomej gaździny. Zmęczeni podróżą ucieszyli się zaproszeniem na obiad. „A co pani poda?” – wypytywała pani profesor gaździnę. „Dżuzgane pyry”. Danie to było pani profesor nieznane. Tknięta jakimś przeczuciem udała się za góralką do kuchni. Widok, który ujrzała, odebrał jej apetyt. Oto potężna gaździna wydobywała z nadętych policzków bryzgi kwaśnego mleka i w ten sposób okraszone ziemniaki podała swoim gościom. „Nie miałam jak ostrzec rodziny” – z żalem wyznała studentom pani profesor. Rodzinie podobno bardzo smakowało.

Kolejna nieoceniona pani profesor to prof. Zofia Trojanowiczowa z romantyzmu. Jeden ze studentów z mojego roku podczas egzaminu błyszczał wiedzą. Pani profesor była absolutnie zachwycona. Ale w pewnej chwili musiał powiedzieć coś niewłaściwego. Pani profesor zadała mu jedno pytanie: „Czy omawiany przez pana utwór jest napisany wierszem czy prozą?” – chwila ciszy, która nastąpiła po tym najprostszym z możliwych, a jednocześnie podstępnym pytaniu, była już odpowiedzią. Ów student przeczytał wszystkie możliwe opracowania, ale samej lektury – już nie. Co przy liczbie lekturowych pozycji może stanowić pewne usprawiedliwienie. Zresztą, na filologii polskiej właśnie egzaminy z literatury były najtrudniejsze. Zaliczenia na prawach egzaminu przechodziliśmy również z ćwiczeń. A te mieliśmy wieczorową porą z ówczesnym magistrem, obecnym profesorem, Krzysztofem Trybusiem. „Zadam pani pytanie, na które jeszcze dziś nie udało mi się uzyskać odpowiedzi” – usłyszałam, gdy weszłam jako ostatnia na ów egzamin z lektur. „Proszę omówić szekspiryzmy u Norwida”. Skoro i tak nikomu się nie udało, to przecież nie mam nic do stracenia – tak pomyślałam i puściłam wodze szekspirowskiej niemal fantazji. Chyba o to chodziło, bo zdałam.

Koleżanka z roku strasznie bała się egzaminu z języka rosyjskiego u magistra Wojciecha Cisaka. Znany był z tropienia poprawnych akcentów rosyjskich, których raczej nie udawało nam się stawiać. „Chyba będę musiała zemdleć” – ostrzegła owa studentka naszą całą grupę czekającą na egzamin. „Ale nie zwracajcie na to uwagi” – dodała. Jak rzekła, tak zrobiła. A nam żal było potem strasznie przejętego magistra, gdy w trakcie egzaminu koleżanka „traciła przytomność”. No, cóż, fortel się udał, bo egzamin zaliczyła z poleceniem udania się do łóżka, a najlepiej do lekarza.

Wuefy studenckie… Pamiętam niebotycznie zdumioną minę magister Małgorzaty Malejki, która usiłowała nauczyć mnie gimnastyki artystycznej. W efekcie moich – bardziej dramatycznych niż artystycznych – gimnastycznych usiłowań, wszyscy byli szczęśliwi, gdy zdołali uchylić się przed nieudolnie podrzuconą piłką czy spadającą szarfą z jakąś nie do opanowania rączką. A dawałam z siebie wszystko! Podczas mojego egzaminu semestralnego, pani akompaniująca na fortepianie stopniowo przestawała grać, tak zapierający dech w piersiach dałam występ. Poproszona bardzo grzecznie o przeniesienie się do innej grupy i zmianę dyscypliny sportowej – co miało stanowić  desperacki warunek otrzymania zaliczenia – skwapliwie z tego skorzystałam.

Pod koniec studiów wybieraliśmy wykłady fakultatywne. Zdecydowałam się na antropologię biblijną u księdza profesora Jana Kantego Pytla. Bardzo ciekawe wykłady okraszone były obficie cytatami z greki, łaciny czy też języka aramejskiego, które ksiądz profesor recytował z pamięci. W sali wykładowej C2 była nas garstka zapaleńców. Ale kiedy nadszedł dzień wpisów zaliczeniowych, wszystkie niemal miejsca były zajęte. Po ostatnim z cyklu wykładów ksiądz profesor ogarnął salę wzrokiem i poprosił o wyjęcie indeksów.  Ustawiliśmy się w długachnej kolejce. Ksiądz pierwszemu ze studentów spojrzał głęboko w oczy, przetrzymał dłuższą chwilę, która wydawała się wiecznością, i spytał dobitnie: „Czy jest pan pewien, że chce pan mój wpis?”. W sali wykładowej zapanowała najpierw konsternacja, a potem grobowa cisza. Wszyscy wpatrywali się w nieszczęśnika. Student, który na ten wykład pofatygował się po raz pierwszy, pokręcił przecząco głową, odebrał indeks i wyszedł. A z nim większość kolejki. Byli jednak i tacy, którzy wzrok księdza profesora wytrzymali i twardo potwierdzili swą wolę pozyskania wpisu. Dostali. Kiedy przyszła kolej na nas, ksiądz profesor uśmiechnął się i stwierdził: „Wreszcie jakieś znajome twarze. Państwu z radością podpiszę uczestnictwo w wykładzie”.

Paulina Maria Wiśniewska

Coll. Novum od ulicy Marchlewskiego w latach 70.

xLV79BEYA1dEQbcfvQCi

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Źródło: Cyryl – http://www.cyryl.poznan.pl/katalog.php?baza=obiekty&od=0&typ_obiektu%5B%5D=&szukaj_obiektu=&tytul_obiektu=Collegium+Novum&data_obiektu=&data_obiektu_do=&miejsce_obiektu=&autor_obiektu=&wlasciciel_obiektu=&id_partnera_ob=&sygnatura=&filtruj=