Zakochana Sfilcowana – opowiadanie na Walentynki

W Walentynki najczęściej dyskutuje się i myśli o miłości, która w każdym okresie życia ma inną barwę, wzbudza inne emocje. Kochają jednak wszyscy – dzieci, młodzi i Seniorzy. Oto z okazji tego międzynarodowego święta publikujemy opowiadanie „Sfilcowana jest zakochana!” autorstwa Danuty Pawlickiej, które wygrało konkurs literacki „Opowiedz o miłości”.

Miłej lektury!

Opowiedz o miłości

Sfilcowana jest zakochana!

Danuta Pawlicka

Kolejny raz staje na palcach i wyciąga ramię, próbując strącić kapelusz leżący na szafie. Jak to możliwe, zastanawia się, że kiedyś bez trudu starczyło ręki, a teraz tak się skurczyła?

– Sfilcowałam się czy co?

Mimo wysiłków ciągle brakuje jej około trzech centymetrów, aby ten cholerny kapelinder wreszcie wylądował na podłodze, a potem na głowie.

Julka ciągle mnie upomina, żebym  go wyrzuciła, bo stary i niemodny.

– Mamo, mówi, wyglądasz, jakbyś wyszła z przedwojennego filmu.

– Mamo, idziesz do sklepu, a nie na randkę.

Nie przejmuję się jej gadaniem. Jak mam nie umyte i nie uczesane włosy, to chowam je pod kapelusz – Maria mamrocze sama  do siebie i nie przestaje szukać laski, którą zamierza dosięgnąć nakrycie głowy pamiętające nieżyjącą, znaną w całym Poznaniu marszandkę.

Na środku pokoju nagle porzuca zainteresowanie kapeluszem i zastanawia się, czy ten ubytek kośćca nie jest sygnałem, aby zacząć myśleć o sukience do trumny. W czym ją dzieci pochowają? Chyba nie w błękitnej garsonce, która jej się nie podoba. Tylko raz ją włożyła na ślub córki, a potem natychmiast odwiesiła do szafy. Nie lubi tego koloru, który może nosić angielska królowa wyglądająca jak kolorowa papuga, ale nie ona, Polka i poważna poznanianka. Już kiedyś napomknęła Julce, że powinna pomyśleć o odpowiednim stroju.

– Nie mogę ojcu zrobić poruty i wybrać się do niego w kiecce, którą widział, jak byłam młoda i piękna – stwierdziła.

– Mamo, na to masz czas. Ty nas wszystkich przeżyjesz –- słyszy za każdym razem.

– Córeczko, mając 89 lat na karku, można się zawinąć, jak mówi wasz wujek, w każdej chwili. Nie mówię o innych niespodziankach. Któregoś dnia wyjdę na przykład do Klary albo do kościoła, a potem zapomnę, jak się nazywam i gdzie mieszkam. I będziecie mnie szukać!

Maria ostatnio często nawiązuje rozmową do Krainy Wiecznych Łowów, eufemistycznego indiańskiego określenia, którego używa, gdy mówi o śmierci.

Denerwują ją wszelkiego rodzaju pocieszenia i zapewnienia typu „ty nas przeżyjesz”. Czy ktoś  młody może wiedzieć, jak wygląda życie w jej wieku? Nic już nie pasuje. Szafa za wysoka do rąk skróconych nie wiadomo kiedy, schody za strome, jedzenie bez smaku, a wódka pali w gardle jak zajzajer. Nawet ksiądz pogania na spowiedzi, gdy przygłucha starowina zabiera mu czas swoimi grzechami. Bo czym taka może nagrzeszyć?

– Marycha, czy ty nosisz pampersy, bo mnie to cholerstwo tak denerwuje, że nie daję rady – któregoś dnia zagaduje do niej  młodsza o rok Klara, przyjaciółka z sąsiedztwa.

– Owszem i to od dawna, bo moje zwieracze też wysiadają. Czasem nawet nie zdążę do toalety – mówi Maria bez skrępowania.

– Ja pier…ę taką starość – stwierdza Klara, która w odróżnieniu od Marii często używa słów prostych, dosadnych, ale zrozumiałych przez wszystkie grupy wiekowe naszego społeczeństwa.

– Chodź raz ze mną do kościoła, to zobaczysz, że takich staruchów, jak my, jest więcej –- nie pierwszy raz zachęca Maria.

– Daj ty mi spokój z kościołem! Lepiej nalej czegoś i napijemy się po kieliszku. – proponuje przyjaciółka.

Maria idzie do kredensu i wyjmuje dwa kieliszki z cienkiego kryształu o lekkim bursztynowym zabarwieniu. Zawsze, gdy bierze je do ręki, przychodzą jej na myśl słowa teściowej, która upominała, aby obchodzić się z nimi ostrożnie, bo pamiętają I wojnę światową. Stawia je teraz na wykrochmalonej serwetce z riszeliowym haftem, a potem nalewa białego chardonnay, starając się opanować drżenie ręki. Wychylają bez entuzjazmu, jakby to było lekarstwo na uporczywy kaszel.

– Wiesz Maria, muszę ci się przyznać, że nigdy nie przepadałam za winem, ani za białym, ani za czerwonym. Zawsze wolałam kieliszek mocnej wódki, bo  dawała szybki efekt, ale dzisiaj… – wzdycha.

– To tak jak ja! Piłam, bo dzieci mnie częstowały, a ja nie chciałam uchodzić za nieżyciową – mówi Maria i uważnie obserwuje Klarę, bo na jej twarzy zaczyna się pojawiać dobrze widoczny czerwony kolor, niewątpliwy efekt wina. – A dzisiaj wystarczy nam kropla i już jesteśmy podchmielone – kończy swoją uwagę i wybucha śmiechem.

Klara tylko czekała na ten sygnał wesołości i też zaczyna się śmiać. Śmieją się obie, zakrywając dłońmi usta i prawie jednocześnie krztuszą się ze śmiechu, gdy widzą, jak z oczu płyną im łzy. Wycierają je wierzchem dłoni i znów się śmieją.

– Cholera, jeszcze 10 lat temu do głowy by mi nie przyszło, że będę rozmawiała o popuszczaniu w majtki. Kiedy się tak posypałam, sama nie wiem. – Klara pierwsza przerywa niekontrolowane ataki śmiechu.

Poważnieją, a ich myśli szybują już całkiem w inną stronę. Klara chce wiedzieć, dlaczego Maria nie zgodziła się, aby wnuk Łukasz z nią zamieszkał.

– Jak dwudziestolatek miałby się mną opiekować? Zajęcia ma daleko stąd, więc byłby tylko wieczorem. A poza tym ja mam już swoje przyzwyczajenia, z których nie chcę zrezygnować, albo nie mogę. Wiesz te pampersy, chrapanie, łażenie w majtkach za dnia, gdy człowieka wszystko boli i uwiera. A zgadnij, kto stanął po mojej stronie? Zięć, mąż Julii, obcy człowiek. Połowa rodziny się na mnie obraziła – tłumaczy.

Maria znowu podejmuje wątek kościoła. Co pewien czas namawia Klarę, aby przemogła niechęć do Pana Boga. Nie rozumie, jak można tak się upierać przez całe życie, by nie pójść do spowiedzi wielkanocnej ani na niedzielną mszę.

– Marysiu, przecież znasz mnie tyle lat, więc nie namawiaj mnie na jakąś woltę tuż przed śmiercią. Ja nie wierzę w te wszystkie wasze bzdury o życiu pozagrobowym. Spójrz na księży, czy oni wyglądają na takich, jak mówią? –  odpowiada niewzruszona.

– Ale dlaczego tak się boisz kościoła? Ja po niedzielnej mszy wracam weselsza, odmłodzona, pogodzona z życiem, wierz mi – nie ustępuje Maria.

– Dobra, dobra, pogadamy na tamtym świecie, kto miał rację. W każdym razie ja się spodziewam wieka od trumny, a ty św. Piotra, więc przy tym pozostańmy. I dlatego po śmierci mają mi włożyć okulary, abym nie pomyliła wieka z nieboskłonem. – Klara próbuje zakończyć dyskusję, ale nagle zmienia zamiar i poważnie spogląda na Marię.

– A propos twojego dobrego humoru po kościele, to ja mam zupełnie inne zdanie. Ty, przyznaj się, czy  tak chętnie chodzisz do kościoła, bo ten, jak mu tam, zdaje się Józef przychodzi po ciebie? Przecież widzę z okna, jak on staje przed furtką, poprawia szalik na szyi i gapi się na ganek, gdzie za chwilę zobaczy swoją ukochaną. Nie zaprzeczaj, ale ty też idziesz do niego takim lekkim krokiem, jakby ci z dziesięć lat ubyło – wyrzuca z siebie  to, co już dawno chciała powiedzieć.

– Klara, co ty widzisz w tych naszych spacerach! –- odcina się, ale w duchu przyznaje, że chyba coś jest na rzeczy w jej gadaniu.

– Nie zaprzeczaj! Obserwuję was, jak się prowadzacie, jak się uśmiechacie… – Klara nie ustaje.

– A wiesz, że ty  masz rację? Ja sobie tego  nie uświadamiałam – Maria zmienia nagle front. – Gdy widzę go, kiedy stoi jak świeca w tym swoim brązowym kapeluszu, zawsze ogolony i pachnący, jak się dopytuje, czy jadłam śniadanie, to serce mi wali, jak nigdy przedtem. Tydzień temu podnosiłam się z ławki, żeby podejść do komunii i zrobiło mi się ciemno przed oczami. Gdyby mnie Józek nie złapał pod rękę, to bym upadła. Był  bardziej przerażony ode mnie. Wzruszył mnie tym – dodaje ze szczerością, której się po sobie nie spodziewała.

Ale jednocześnie przez myśl przelatuje jej zwątpienie: czy w tym wieku to jeszcze jest  miłość? Milkną i bez słowa szykują się do wyjścia na jeden z pierwszych wiosennych spacerów. Maria wreszcie odzyskuje kapelusz leżący na szafie, w czym pomaga jej Klara, znacznie od niej wyższa. Zakłada swój beżowy płaszcz z dobrej bielskiej wełny, wiąże rudy szalik sprezentowany jej kiedyś przez córkę. Nie wygląda na swoje lata, bo nie zatraciła zamiłowania do stonowanej i ponadczasowej klasyki.

Kwietniowe słońce prawie je oślepia. Mrużą oczy i żałują, że nie zabrały przyciemnionych okularów. Przechodząc obok parkowego stawu, przez chwilę obserwują starszą kobietę, która rzuca kaczkom okruchy czerstwego chleba. Na każdy ruch jej ręki podpływa gromadka i szybko wydziobuje pływające drobiny przypominające grzanki w ciemnej zielonkawej zupie.

– Ty, a dlaczego my nie dokarmiamy ptaków i osiedlowych kotów, tylko bezużytecznie marnujemy siły na spacery? – pyta zaczepnie Klara, która wręcz panicznie unika pewnych zachowań obserwowanych u osób starszych.

– Mów za siebie, bo ja mam na utrzymaniu przybłędę. Przychodzi do ogródka po kawałek kiełbasy. Podejrzewam, że jest od Kaczmarków, tych co mają rozwalony płot od ulicy. Bez mojej pomocy kiepsko by kocisko wyglądało –  odpowiada Maria i znów zatapiają się, każda we własnych, wspomnieniach.

Tuż przed ich nosem przemyka rowerzysta, który przywołuje je do refleksji nad dzisiejszym  światem i który nie dostrzega, że tak blisko żyją osoby  mające wiele do powiedzenia.

– Człowiek dochodzi do takiego wieku, gdy już nikt nie chce go słuchać. Nie uważasz? – Klara rzuca pytanie w powietrze.

– Taaak. Mojej synowej mówiłam,  że ja inaczej karmiłam swoje dzieci, rosołki z gołąbków im gotowałam, nie było słoików z papką, a jednak cała trójka wyrosła i jest zdrowa.

– Nie tylko nasze dzieci mają nas za skretyniałe staruszki, które na niczym się nie znają i niczego nie pamiętają – odpowiada przyjaciółka z przekonaniem.

– Masz rację. Czytałam, że firmy, które dają reklamy do telewizji, nastawiają się na osoby do 49 lat – Maria kolejny raz powtarza informację, która podważa  opinię o poważanym traktowaniu seniorów przez społeczeństwo, handel i przemysł.

Wreszcie zatrzymują się przy ławce, na którą pada muślinowy, delikatny cień z kwietniowych zielonkawych liści. Podkładają pod pupy foliowe torby i z ulgą zajmują wymoszczone miejsca. Z zaciekawieniem obserwują zbliżającą się parę nastolatków trzymających się za ręce. Chłopak z przejęciem opowiada o czymś ciemnowłosej dziewczynie ubranej w czarne ciuchy.

– Zobacz, kiedyś człowiek ubierał się tak tylko w żałobie, a teraz młoda i ładna, a  cała w czerni – zauważa Klara.

Maria bez słowa kiwa głową. Przychodzi jej na myśl inna uwaga, gdy tak przygląda się młodej parze bezceremonialnie całującej się co kilka kroków. Za jej młodości manifestowanie czułości w miejscach publicznych było nie do pomyślenia. Prycha, gdy wspomina oświadczyny swojego męża. Spytał, czy wyjdzie za niego, ale poza tym zdawkowym pytaniem nie było ani jednego słowa o miłości. Także przez kolejne lata ich 59-letniego małżeństwa nie czuli potrzeby trzymania się za ręce, a tym bardziej nie mieli okazji zapewniania się o miłości. A może jej w ogóle nie było?

– Klara, powiedz mi tak z ręką na sercu – Maria pierwsza  przerywa ciszę uprzyjemnianą ptasim świergotem. – Czy ty wyszłaś za swojego Alberta z miłości? Bo ja myślę, że…

– A gdzież tam z miłości! Czy my wiedzieliśmy, co to  jest miłość? Ja długo myślałam, że o tym jest tylko w książkach. Nikt z rodziny ani ze znajomych nie umarł z miłości, a kobiety raczej ze zgryzoty, bo stary pił albo chodził na dziwki, jeżeli miał pieniądze. Tak naprawdę to nasze życie było do dupy, nie uważasz?

– Ja bym  tak nie powiedziała. Ty Klaro jesteś inna, bo ze swoim stanowczym charakterem potrafiłaś sobie wywalczyć lepszą pozycję w rodzinie niż ja.

– O, tu się mylisz. Mój Albercik za bardzo podobał się kobietom, jemu to imponowało, zdradzał mnie i nawet nie potrafił tego ukryć. Czasami wydawało mi się, że miał ochotę ze mną o tym pogadać, aby się pochwalić swoimi podbojami. Może nie przywiązywał do tego wagi, ale, powiem ci otwarcie, mnie to wkurzało i to jak. Oczywiście nigdy mu nie mówiłam, że mnie te jego podboje obchodzą.

– Jak się na was patrzyło, to wyglądaliście na taką dobraną parę! Zawsze był takim dżentelmenem – mówi Maria, powątpiewając w to, co usłyszała.

– Dżentelmen, dobre sobie! Niech mu ziemia lekką będzie! Zgłodniałam i głowa mnie jakoś tak z tyłu boli. Pewnie pójdziemy do domu – mówi  i pierwsza podnosi się z ławki.

Każda teraz z perspektywy półwiecza ocenia swoje małżeństwo i stara się znaleźć w nim to, co jest warte zapamiętania. Klara powtarza, że poza  urodzinami syna nie znajduje nic, co chciałaby ocalić od zapomnienia. A Maria? Ona nie jest już tak surowa dla siebie, odkąd Józek obdarza ją spojrzeniem mogącym roztopić lód. Jest pierwszym mężczyzną, który zauważa, że ma nowy szalik i nierówno zdziera zelówki w butach. Zmusił ją, aby przyniosła na spotkanie wykoślawioną parę, którą zaniósł do swojego szewca. Najpierw się opierała, trochę się wstydziła, że obcy mężczyzna będzie trzymał w ręku jej sfatygowane baleriny. W końcu ustąpiła, a po trzech dniach triumfalnie przyniósł je elegancko naprawione. Może to głupstwo, może taki gest jest bez znaczenia, ale Marysia zaczyna dostrzegać jakościowe zmiany zachodzące w ich codziennych spacerach nie tylko do kościoła.

– Że ja tego nie zauważyłam! – niemal krzyknęła, gdy uświadomiła sobie odkrycie. – Co miały znaczyć słowa, jakie mi wypisał na kartce urodzinowej w tym roku? Czytałam i czytałam, ale nie bardzo trzymały się kupy, chociaż je pamiętam:

Miłość

tak – ona jedna

nie podlega upływowi czasu

trwa

jeśli jest – jest wieczna.

– Dlaczego ja na to nie wpadłam? On mnie kocha! Kocha, kocha, kocha! – na pewno by wykrzyczała te słowa, gdyby teraz sama szła żwirową alejką.

Zawiesiła rozmyślania w pół słowa, dostrzegając zbliżającą się postać  mężczyzny w staroświeckim kapeluszu, spod którego już z daleka bardziej poczuła, niż dostrzegła znane spojrzenie Józka. Postać zbliżała się i zatrzymała tuż przed Marią. Kobieta patrzy, jak mężczyzna zgina rękę w łokciu i czeka, aż ona wsunie tam swoją dłoń.

– Wyszedłem po was, bo Marysia wczoraj była jakaś nieswoja. Martwiłem się, że może znów zapomniała zjeść śniadanie – słyszy troskliwy męski głos.

Czuje przypływ nieznanego jej wcześniej wzruszenia, które próbuje zamaskować chrząknięciem. Z ulgą przyjmuje ramię osiemdziesięciolatka, które ułatwia jej trzymać sylwetkę w pionie i pozbyć się denerwującego człapania. Zapomina o milczącej Klarze, która obrzuca Józefa zdumionym spojrzeniem, ale zamiast złośliwej powiastki o starym piecu, w którym diabeł pali, przyspiesza kroku.

Rozstają się przed domem Marii, która przez chwilę śledzi oddalające się plecy przyjaciółki  mieszkającej dwa domy dalej. Macha jej ręką na pożegnanie, bo wie, że jutro znów gdzieś pójdą razem. I po raz pierwszy cmoka Józka w policzek, a potem szybko oddala się w stronę furtki.

Tej nocy spała wyjątkowo dobrze, co było  zasługą wiosennego słońca i spaceru. A może sprawił to J, który wyśledził ją w alejce i wyszedł na spotkanie. Jeszcze nie spuściła nóg z łóżka, gdy usłyszała mocne bębnienie w drzwi wejściowe i jednocześnie nerwowy dźwięk  dzwonka. Bez specjalnego pośpiechu ruszyła w stronę natręta, podejrzewając, że jest nim Julia. Pewnie córka myśli, że matka jest już martwa i dlatego tak się dobija.

Ale na schodach zastała syna Klary, który zdenerwowany zaczął jej tłumaczyć powód porannego najścia.

– Przyszedłem powiadomić panią, że mama zmarła. Rano wezwaliśmy lekarza zaraz po jej telefonie. Źle się poczuła, nie wiedziała, że to jej ostatnie chwile. Żartowała jak zawsze. Zdążyliśmy ją pożegnać – tłumaczył jednym tchem.

Jak to? Rozstały się jak zwykle. Maria nie odebrała żadnego znaku, że widzą się ostatni raz.

– Klaro, będę się za ciebie modliła razem z Józkiem, bo bardzo tego potrzebujesz – obiecała przyjaciółce, zastanawiając się, czy nie po to właśnie Pan Bóg zostawił ją jeszcze przy życiu i obdarował  miłością Józefa.

 

Wszystkie opowiadania nadesłane na konkurs zostały zebrane i opublikowane w książce pod tytułem „Opowiedz o miłości”, którą można kupić przez

https://vivaziola.pl/produkt/opowiedz_o_milosci/

albo kontaktując się pod adresem

my50plus@gmail.com

Mieszkańcy Poznania mogą ją nabyć odwiedzając Wojewódzką Bibliotekę Publiczną i Centrum Animacji Kultury przy ul. Prusa 3 (Jeżyce). Cena 35 zł.