W pisanie wkładam swoje serce

IMG_4210 (2)Z MARIĄ ULATOWSKĄ, autorką wielu bestsellerowych powieści oraz wydanej właśnie „Rodziny z Sosnówki”, o znaczeniu rodziny, wkurzaniu się, przełomie po emeryturze oraz pisaniu od serca rozmawia Marcin Wilk

Marcin Wilk: „Rodzina! Rodzina! Rodzina, ach rodzina!” – śpiewa na początku „Rodziny z Sosnówki” Jeremi Przybora. No to od tego zacznijmy: co zawdzięcza Pani swojej rodzinie?

Maria Ulatowska: Tak naprawdę to swojej rodzinie nie zawdzięczam wiele. Zbyt szybko straciłam tych najbliższych. Opiekę nade mną przez lata dorastania sprawowała ciocia, siostra mojej mamy. Jednak najwięcej zawdzięczam komuś, kto już w dorosłym życiu stał się moim najbliższym, choć nie był członkiem rodziny.

W książce pojawia się podział na rodzinę biologiczną i tę z wyboru. To chyba ważny temat, ale jakoś często wzbudzający emocje, tu, nad Wisłą. Jak Pani sądzi?

Sądzę, że każda dyskusja powinna być emocjonalna, i nad Wisłą, i nad Odrą, wszędzie. Nie przypuszczam jednak, żeby wiele było takich rodzin utkanych z wyboru. Nie wszyscy uważają, że rodzina jest w życiu najważniejsza, ja jednak to chciałam w tej książce udowodnić. Nie zawsze trzeba mieć tzw. korzenie, żeby mieć rodzinę.

Historia – ta indywidualna i ta, nazwijmy ją, społeczna – jest w Pani książkach bardzo ważna. Kiedy spotyka Pani kogoś, kto twierdzi przeciwnie, kto na historię nie zwraca uwagi – jak Pani przekonuje go do zainteresowania się dziejami?

Po prostu podsuwam do przeczytania którąś ze swoich książek, chyba najczęściej „Kamienicę przy Kruczej”. I potem z satysfakcją słyszę: „A myślałem/myślałam, że nie lubię historii…”.

Swoją drogą: w Pani książkach panuje urokliwa atmosfera. Zastanawiam się, czy taka sama aura towarzyszy podczas pisania?

Niestety, nie zawsze. Czasami piszę w stanie niezłego wkurzenia, odreagowując pisaniem każdy stres. Gdyby założyć, że im bardziej jestem wkurzona, tym bardziej urokliwe teksty powstają, można by wysnuć wniosek, że wkurzona bywam ciągle. Co nie jest prawdą.

O! Tego nie wiedziałem! Wkurza się Pani czasem? Na co?

Na tych, co piszą niedobre opinie o moich książkach. Teraz powinno pojawić się w nawiasie „śmiech”. Bo to żart, oczywiście. Jak to mówią – niech piszą, co chcą, byleby nazwiska nie przekręcali. I niech piszą, co chcą, a ja, jak ta karawana, idę dalej…

A już poważnie – wkurzam się, oczywiście, jak każdy. Najbardziej wkurza mnie ludzka głupota i niepotrzebne kłamstwa. Wyszło więc jednak na to, że wkurzam się ciągle…

Pani pisze w domu czy na łonie przyrody?

Zawsze piszę w domu, przy stacjonarnym komputerze, w wygodnym fotelu. Gdy wyjeżdżam, to tylko tę przyrodę chłonę, zapamiętuję i przyswajam.

Wiem, że czytelnicy przywiązują się do Pani bohaterów/bohaterek. A Pani?

We wstępie do „Rodziny z Sosnówki” napisałam, że nawet najsympatyczniejszy bohater może zanudzić, gdy występuje w nadmiarze – co nie dotyczy jedynie Szyszki z Sosnówki (suczka, występująca we wszystkich częściach sosnowej serii).

A czytelnicy, faktycznie, przywiązali się do moich (wszystkich) bohaterów, proszą mnie bowiem, żeby „Rodzina…” nie była ostatnią częścią tego cyklu. Więc nie wiem, nie obiecuję, ale i się nie zarzekam.

Prawie we wszystkich wywiadach przyznaje Pani, że zaczęła pisać na emeryturze. Aż nie chce mi się wierzyć. Wcześniej nic nie powstało?

Owszem, powstało. „Prawo dewizowe. Komentarz”, wydane przez Twigger w 2000 r., napisane wspólnie z trójką współpracowników z Departamentu Zagranicznego Centrali NBP.

Natomiast jeśli chodzi o beletrystykę, to nigdy nie pisałam do szuflady i moją pierwszą powieścią naprawdę było „Sosnowe dziedzictwo”, napisane w 2010 r., wydane w 2011, przez Prószyńskiego. Wszystkie moje książki, a jest ich dotychczas dziewięć, wydaje to samo wydawnictwo.

Zaglądam jeszcze do CV: Moda Polska, Centralny Bank Polski, ukończone prawo…

A przedtem PHU „Arged”, SPHW, Urząd Wojewódzki… – wszędzie pracowałam w komórkach, które zajmowały się tworzeniem przepisów. Najpierw takich wewnętrznych, potem – przez ostatnich 15 lat pracy zawodowej – zewnętrznych (prawo dewizowe). Czyli – co robiłam? Pisałam.

Po przejściu na emeryturę zaczęło mi tego pisania brakować. Przepisów prawa tworzyć już nie mogłam, postanowiłam więc tworzyć… przepisy na życie.

O, i znowu rodzina mi wyskakuje. Bo chciałbym spytać o to, jak rodzina zareagowała, gdy zobaczyła w księgarniach pierwszą książkę sygnowaną imieniem i nazwiskiem Maria Ulatowska?

Nie mam najmniejszego pojęcia, kto z rodziny pierwszy zobaczył w księgarni moja powieść. Sądzę, że nie musieli rozglądać się w księgarniach, bo każdy (mam małą rodzinę) dostał ode mnie książkę w prezencie.

Oczywiście każdy mi gratulował. A najbardziej i najszczerzej ucieszył się mój cioteczny brat, mieszkający na stałe w Nowym Jorku.

Pisanie jest frajdą, tak myślę, czytając Pani książki. Ale – szczerze: czy bywa czasem też i mordęgą?

Nigdy nie jest dla mnie mordęgą. Ponieważ nic nie muszę. Gdyby pisanie było męczące, uciążliwe, bardzo trudne – po prostu bym nie pisała.

Czy pisarce wszystko wolno? Fantazja Panią ponosi często?

Prawda, historia, fantazja – wszystko się przeplata. Pisarzowi (i pisarce) wolno wiele, ale nie wszystko – nie wolno np. przeinaczać faktów historycznych, a często wplatam w treść powieści jakieś wątki oparte właśnie na naszej historii. Nie mogłabym więc napisać, że Gomułka wygłosił w 1956 r. swoje słynne przemówienie, zaczynające się słowami: „Towarzysze! Obywatele! Ludu pracujący stolicy!” – na placu Zamkowym, bowiem wygłosił je oczywiście na placu Defilad. Ale mogłabym napisać na przykład, że mojemu bohaterowi rozdeptano budkę z lodami, tam właśnie stojącą.

Przy okazji: zawsze wydawało mi się, że pisanie to samotnicze zajęcie. Tymczasem Pani udało się napisać książkę w duecie. Jak to wyglądało?

Ach, to po prostu przyjaźń, trochę chemii i porozumienie „pisarskich dusz”. Wyglądało to na tyle dobrze, książka została tak doskonale przyjęta, że razem z Jackiem Skowrońskim – bo to On właśnie jest moim współautorem „Autorki” – właśnie skończyliśmy pisać drugą wspólną książkę, „Pokój dla artysty”. Ukaże się najprawdopodobniej w trzecim kwartale tego roku, w wydawnictwie Prószyński Media. A nasza literacka współpraca na tym się nie zakończy.

Czyli?!

Czyli zabieramy się za pisanie następnej wspólnej książki. Ale – uprzedzając pytanie – nic jeszcze o niej nie powiem. Może z wyjątkiem tego, że będzie trochę sensacji, trochę historii, nieco humoru i sporo miłości. Tego, co dość dobrze, do tej pory, nam wychodzi.

Swoją drogą, to dość niesamowite, że Pani, warszawianka, tak bardzo trafia w serce zakątków, by tak rzec, zlokalizowanych poza miastem. Jak to się stało?

Chyba dlatego, że piszę o miejscach, które doskonale znam. Lubię i mogę opisywać je z zamkniętymi oczami. Myślę, że czytelnik czuje to i dlatego dobrze odbiera ten mój świat.

Mam jednak nadzieję, że trafiam też do mieszkańców Warszawy i innych dużych miast. „Sosnówki” to na razie jedna trzecia mojego dorobku pisarskiego. Akcja w pozostałych książkach toczy się właśnie w miastach – w Warszawie, Bydgoszczy, Wrocławiu, Trójmieście, Karpaczu. I te książki również są czytywane i lubiane przez mieszkańców tych „zakątków”. Skąd wiem? Bardzo dużo jeżdżę po Polsce, uczestnicząc w spotkaniach autorskich organizowanych przez biblioteki.

A jak to się stało, że trafiam do serc? Chyba dlatego, że w pisanie wkładam swoje serce.

A teraz znowu wrócimy do początku. Czyli do rodziny i najnowszej książki. Ostatnie dziecko kocha się najmocniej – to też Pani słowa. Za co Pani kocha „Rodzinę z Sosnówki”?

Mówiąc o miłości do ostatniego dziecka, dodaję zwykle, że jednak – mimo wszystko – wszystkie dzieci kocha się jednakowo.

„Rodzinę…” kocham za całokształt, za rok 1955, za nową miłość, za klimat, który udało mi się – mam taką nadzieję – tam utrzymać.

I za to, że o tę książkę prosili czytelnicy, a mnie udało się im ją dać.

Rodzina z Sosnówki