W moim jeżyckim fyrtlu

W dniu 8 grudnia w Bibliotece Wojewódzkiej w Poznaniu odbyło się podsumowanie warsztatów „Jeżyce w sztambuchu” realizowanych w ramach projektu „Jeżyce – literacki fyrtel Poznania”. W efekcie tych warsztatów powstał cykl wspomnień o Jeżycach napisanych przez seniorów. Swoje nagrody przyznała redakcja „My 60+”, która była partnerem projektu. Nagrody przyznała Anna Dolska – redaktor naczelna, która wyróżniła dwa wspomnienia. Nagrodę otrzymała Mirosława Nowak, autorka tekstu pt. „Porodówka” – za pomysł i przekaz oraz Michał Gryczyński za tekst pt. „W moim jeżyckim fyrtlu” – za przemyślaną formę utworu, styl i język, a także wzbogacenie tekstu archiwalnymi zdjęciami.
W sumie na konkurs wpłynęło 9 prac. Wszystkie zostały nagrodzone przez Bibliotekę Wojewódzką. Każde z opowiadań opublikujemy na naszej stronie. Jako pierwsze publikujemy, wyróżnione przez naszą redakcję wspomnienie  Michała Gryczyńskiego.

W moim jeżyckim fyrtlu

Choć od dawna nie mieszkam już w Poznaniu, to z upływem czasu – w czym nie jestem, zapewne, odosobniony – powracam wspomnieniami do lat, gdy jeszcze nosiłem koszulę w zębach. A pierwsze ćwierćwiecze swojego życia, do pierwszych  lat 80., spędziłem na poznańskich Jeżycach.

 Moja dzielnica, a obecnie osiedle, to jednak nie tylko rozmaite miejsca, z Rynkiem Jeżyckim na czele, ale również mieszkańcy. I to nie tylko ci powszechnie znani – jak Kazimiera Iłakowiczówna, mecenas Stanisław Hejmowski, czy Służebnica Boża Wanda Błeńska – ale i ci, o których pamięć ulatuje z upływem czasu. Może więc warto przywołać wspomnienie o nich? Tyle tylko, że raczej bez nazwisk…

Ojciec mój, Roman, nieco czasu poświęcił badaniu genealogii rodu i od dziecka powtarzał mi wielokrotnie, że jestem przedstawicielem czwartego pokolenia mieszkańców Jeżyc. Można więc rzec, że ze mnie takie typowe jeżyckie „wybij-okno”. Dziadek Michał, z zawodu zdun – po którym odziedziczyłem imię – mieszkał na Jeżyckiej 2. Tam też mieszkał w młodości mój ojciec, natomiast mama, Janina, w kamienicy przy ulicy Poznańskiej. W 1947 r. ślubowali sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską aż do śmierci w jeżyckiej świątyni parafialnej pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa i św. Floriana przy ulicy Kościelnej.

Ach, cóż to był za ślub!

… chciałoby się zanucić znany przebój sprzed lat – spoglądając na stare fotografie. Moja mała kuzyneczka trzymała końce długiego welonu mamy, a harcerze utworzyli długi szpaler przy wyjściu pary młodej z kościoła. W drogę do fotografa para młoda wyruszyła… karetą. Co nie przeszkodziło mojemu ojcu później wymknąć się z wesela na posiedzenie spółdzielni harcerskiej, bo – jak zapewniał – miał obowiązek złożyć okresowe rozliczenie finansowe. Nic dziwnego, że mama pamiętała mu to pomimo upływu wielu lat. Dziesięć lat po ich ślubie przyszedłem na świat i zostałem ochrzczony w tej samej świątyni.

wspomnienia1

Od urodzenia mieszkałem u zbiegu ulic Szamarzewskiego i Przybyszewskiego, w jednym z trzech bloków wzniesionych w 1932 r., które tworzyły osiedle urzędników Zakładu Ubezpieczeń Społecznych i ich rodzin. Ojciec mój pracował w ubezpieczeniach już przed wojną, a także w czasie wojny i po wojnie do 1955 r., z przerwą, gdy Niemcy wywieźli go na roboty przymusowe (einsatz) do Lipna k. Leszna, a potem do Turzy Wielkiej k. Włocławka, a wreszcie na Ławicę.

Nasze osiedle

… było ogrodzone, na noc zamykano bramy, więc kto chciał późno powrócić do domu musiał pofatygować stróża. Tak było jeszcze przed moimi narodzinami. Na ostatnim piętrze znajdowała się pralnia, z toaletą i łazienką – dla tych, którzy nie mieli ich przy swoich mieszkaniach – oraz dwa strychy, z wyjściem na dach. Przez całe lata ojciec, który ładnie rysował i był znakomitym kreślarzem, sporządzał starannie grafik dla lokatorów naszej klatki schodowej, informujący o tym, kiedy i na kogo wypada aktualnie kolejka na pranie i strych. Dzięki temu wszyscy wiedzieli u kogo aktualnie znajdują się klucze do tych przybytków.

Pomiędzy naszymi blokami rozciągały się obszary zieleni, trawniki i dorodne topole, ławeczki oraz plac zabaw, piaskownice i huśtawki. W środkowym bloku mieściła się świetlica dla dzieci i młodzieży; zanim w domu pojawił się telewizor właśnie tam oglądaliśmy z zapartym tchem filmy o przygodach Zorro, Wilhelma Tella, albo kolejny odcinek „Bonanzy”. Była tam także magiel, z okazałą maglownicą, gdzie – w oczekiwaniu na swoją kolejkę – sąsiadki wymieniały się ploteczkami o tym i owym. Ech, pomagając mamie dźwigać kosz z pościelami, nakręciłem się korbą maglownicy tyle razy, że mógłbym później kreślić kółka bez cyrkla, albo zostać kataryniarzem.

W moim bloku

…u zbiegu ulic Przybyszewskiego i Szamarzewskiego znajdował się  sklep spożywczy MHD, gdzie ekspedientkami przez wiele lat były panie Genia i Marysia. Od g. 12 do 14 sklep był zamknięty, ale już o 13.30 pod sklepem ustawiały się dzieci, bo po ponownym otwarciu można było kupić ciepły chleb. Jego smak i aromat był taki, że niejedno dziecko zdążyło obskubać połowę w drodze do domu. Do bloku u zbiegu ulic Szamarzewskiego i Długosza chodziło się do obcięcia włosów; tam przez długie królował pan Marian, nazywany swojsko „Wąsikiem” ze względu na czarne wąsy zdobiące jego twarz. Pomimo mikrego wzrostu każdego szkraba sadzał we fotelu na wyżej ułożonej desce, a podczas strzyżenia włosów wypytywał o to co słychać w domu, w szkole, o rodzeństwo. Przed wejściem do fryzjera spotykała się lokalna eka, którą tworzyły dojrzałe już chłopy, o swojskich ksywkach, m. in. gruby Kaju, Garbus i inni. Obok stał kiosk „Ruchu” z gazetami, w którym sprzedawca nie grzeszył uprzejmością i palił cygara, więc z kiosku dobywały się kłęby gęstego dymu. Od czasu gdy zapuścił pokaźną czarną brodą nazywano go „Mansonem”. Natomiast na ul. Szamarzewskiego, za ul. Długosza, tuż za budką telefoniczną, pocztą i sklepem mięsnym – tzw. rzeźnikiem – były sklepy PSS i pasmanteria oraz cukierniczy p. Wołyńskiego, gdzie w niedzielę przedpołudniem można było kupić świeżutkie, jeszcze ciepłe drożdżówki i pączki.

Patrząc obecnie na ul. Przybyszewskiego

…ciągle pełną samochodów. sięgam pamięcią do wczesnych lat 60., gdy obok naszego bloku wznosiły się dorodne klony, a gałęzie jednego z nich sięgały samego balkonu. Widok z balkonu zmieniał się, ale w tle zawsze górował komin Zakładów Mięsnych. Wszyscy powiadali, że to „Bracia Dawidowscy”, bo w okresie międzywojennym to właśnie oni byli właścicielami. Po wojnie komuna ich wywłaszczyła, ale i tak wszyscy posługiwali się dawną nazwą. Zanim w 1968 r. rozpoczęły się prace zmierzające do utworzenia linii tramwajowej pod balkonem rozciągała się szeroka aleja z ławeczkami, którą spacerowali emeryci i parki zakochanych. Starsi koledzy grywali tam również w palanta i piłkę nożną, a ponieważ naprzeciw mojego bloku wznosił się szpital dla chorych na płuca, to raz po raz można było usłyszeć pokrzykiwania w rodzaju: „Szwagier, gruźliku, jak ty podajesz?!”. Ale zanim przyszedłem na świat nie było jeszcze owej alei, bo w albumach rodzinnych zachowały się fotografie z naszego balkonu, np. z końca lat 40., gdzie w tle, za moją mamą, rozciąga się łąka. A także z pierwszej połowy lat 50., gdzie za moją starszą siostrą, Danką, widać już zarys alei. Ojciec zaś wspominał dzień z połowy lat. 50, w którym na naszym balkonie było tyle osób, że miał obawy czy się nie zarwie. A to za sprawą zamknięcia ul. Przybyszewskiego, bo trwały jazdy treningowe naszego znakomitego motocyklisty, zawodnika Unii Poznań, Mistrza Polski, Jerzego Mielocha. Tyle zapamiętałem z opowieści, bo Mieloch zmarł miesiąc po moich narodzinach.

Cóż, relacje pomiędzy sąsiadami naszych bloków były dość szczególne, bo wielu znało się przecież z miejsca pracy.

Beztroskie lata dzieciństwa

…upływały nam m. in. na podwórku. Razem z kilkoma kolegami zbieraliśmy znaczki i potrafiliśmy całymi godzinami targować się o wymianę np. serii z dinozaurami na znaczek z wizerunkiem brytyjskiej królowej. Niejeden z nas miał w domu rybki – nieliczni w akwarium, większość w dużych słojach – a po kolejne okazy biegaliśmy do sklepu Skubla na Szamarzewskiego, w pobliżu Kraszewskiego. Po drodze wpatrywaliśmy się w witrynę prywatnego sklepu z łakociami u zbiegu ulic Szamarzewskiego i Staszica, na wielkie lizaki, świnki i inne zwierzątka z marcepanu.  Drugi taki sklep z łakociami i wspaniałą oranżadą – sprzedawaną w butelkach z zamknięciem patentowym – mieścił się za kinem „Rialto”, po schodkach na dół. Powróćmy jednak do sklepu Skubla, u którego większość z nas kupowała najtańsze gupiki, a jeśli kogo było stać to i welona. Namiętnie kopaliśmy piłkę – choć mało kto miał skórzaną – wybijając przy tym niejedną szybę w mieszkaniach na parterze. Podczas gdy dziewczęta godzinami wisiały na trzepaku, grały w klasy, koraliki, albo gumę, my niezliczoną liczbę godzin pstrykaliśmy guzikami po rozrysowanych kredą na chodnikach trasach Wyścigu Pokoju. To chyba oczywiste, że każdy chciał był Szurkowskim, albo Szozdą, a nikt nie miał zamiaru być kolarzem niemieckim, albo ruskim. W latach gdy topole i pobliskie balkony oblepione były tysiącami gąsienic dzieci zbierały najładniejsze okazy i budowały dla nich w piaskownicy zamki; te, których było więcej pełniły rolę wartowników, a zielona była z reguły…księżniczką. Chłopaki w tym czasie wyszukiwały na dziko rosnących drzewach mirabelkowych co dojrzalsze owoce, nazywane swojsko „glupkami”. Ale nie brakowało również amatorów zajadania się kwiatami forsycji, których krzewy porastały w części podwórka.

wspomnie3

1 czerwca, z okazji Dnia Dziecka, na podwórku – a także na Placu Zabaw przy zbiegu ulic Przybyszewskiego i Bukowskiej (wówczas Świerczewskiego) – organizowane były rozmaite konkursy i zabawy. Tyle, że na podwórku można było wtedy zajadać się jeszcze pysznymi plackami drożdżowymi. Podwórko rządziło się swoimi prawami, niejeden raz przychodziło nam wymuszać swoje prawa pięściami, ale ostatecznie i tak wszyscy bywali – jak Kargul z Pawlakiem – pojednani ze sobą, jak przystało na mieszkańców tego samego fyrtla.

Z upływem lat

…uświadamiamy sobie jak wiele nas wówczas łączyło: miejsce zamieszkania, lata spędzone w tej samej szkole,  podwórko, na którym spędzaliśmy wspólnie czas i, oczywiście, pierwsze przyjaźnie oraz porywy serca. A także religia, bo po lekcjach  spotykaliśmy się na katechezach, a niektórzy – również i ja – byli jeszcze w parafii pallotynów ministrantami.

Co pewien czas na podwórku rozlegał się głos zapiewajły – gałganiarza: „Szmaaaaty, flaszki kupuję!” i już po chwili można było wymienić butelki i stare łachy na garnuszki, albo drobne zabawki. Albo pojawiał się ostrzyciel noży i nożyczek. Natomiast latem rozpoczynało się gromadzenie zapasów na zimę. Na podwórku pojawiały się wozy, z których sprzedawano w centnarowych workach ziemniaki. Panie, z których większość nie pracowała wówczas zawodowo, wylegały z mieszkań i brały od furmana po dwa ziemniaki, po czym biegły szybko do domu, by je ugotować. Jeśli spełniały ich oczekiwania wracały i dokonywały zakupu. Z kolei jesienią przyjeżdżali węglarze, ponieważ nasze mieszkanie były ogrzewane piecami kaflowymi i wszyscy musieli zaopatrzyć się na zimę w owo czarne złoto. Dzwonił taki do drzwi i mówił: „Wyngiel przyjochał, gdzie go zwalić?” Dzięki temu każda pani domu mogła poszczycić się piwnicą pełną węgla i ziemniaków oraz całymi rzędami własnoręcznie sporządzonych zapraw, przecierów i kompotów na zimę.

wspomnie2

Naszą cykliczną atrakcją był przyjazd śmieciarki, bo kiedy opuszczała podwórko usiłowaliśmy wskoczyć na tylny stopień, aby przez chwil kilka zaznać uroków przejażdżki. Cóż, raz po raz, na podwórku huczało od plotek, bo ktoś z mieszkańców np. wywołał awanturę z sąsiadem, inny wrócił do domu nieźle wstawiony, jedna taka zaszła w ciążę – choć nie miała męża – albo ktoś młody zmarł, czy popełnił samobójstwo. Po śmierci sąsiadów na klatkach schodowych i przy wejściu na nasze osiedle pojawiały się klepsydry, toteż wszyscy wiedzieli gdzie i kiedy odbędzie się pogrzeb.

Ojciec mój bardzo dbał o to, bym nie był typowym, podwórkowym dzieckiem, toteż niemal każdego popołudnia zabierał mnie na spacery, podczas których snuł rozmaite opowieści o narodowych bohaterach, słynnych polskich sportowcach, albo wspominał swoich przedwojennych przyjaciół z harcerstwa, którzy w czasie wojny zginęli z rąk Niemców.

I tak wędrowaliśmy

…dzień po dniu, a to do lasku golęcińskiego, na spacer wokół jeziora Rusałka, albo na mecz piłki nożnej  drugoligowej „Olimpii” – Poznań nie miał wtedy drużyny w I lidze –  a to do Parku Sołackiego, gdzie najbardziej intrygowała mnie wieża spadochronowa. Z golęcińskim stadionem „Olimpii” mam związanych więcej wspomnień, bo bywałem tam również na zawodach żużlowych. Niezwykły zapach, charakterystyczny dla żużlowych spalin, unosił się wtedy już na ul. Żeromskiego. A w sierpniu 1979 r. byłem tam na lekkoatletycznych Mistrzostwach Polski z udziałem Ireny Szewińskiej. Władysława Kozakiewicza i Tadeusza Ślusarskiego, Grażyny Rabsztyn, Jacka Wszoły, Mariana Woronina, czy Władysława Komara.

Na filmy chadzałem z ojcem najczęściej do kina „Grunwald”, zazwyczaj na jakiś western. Owo wojskowe kino miało kilka zalet: mieściło się przy zbiegu ulic Polnej z Marcelińską, więc było położone najbliżej naszego domu, repertuar zmieniał się co trzy dni, a bilety były tanie. Później, w latach 70., bywałem w „Grunwaldzie” na koncertach: dwa razy węgierskiego zespołu Omega – dzień po dniu – a także Czesława Niemena, czy Skaldów. Ale, jak sama nazwa kina wskazuje, to już nie były moje Jeżyce, na których było wprawdzie „Rialto”, ale tam były droższe bilety. Nie wspominając już o jeszcze droższym kinie „Bałtyk”, w którym bywałem okazjonalnie. Ale zawsze intrygowały mnie obrazki zmieniające się na neonie rozświetlającym jego elewację: od kowboja, przez Indianina i kosmonautę, po muzyka. Rodzice również często spacerowali a to wokół Rusałki, a to po Parku Sołackim i, oczywiście, alejkami Ogrodu Botanicznego. Pod koniec lat 70., już jako student, chadzałem tam, a to na randki, a to ze skryptami, by przyswoić nieco wiedzy przed egzaminami. W drodze do „Botaniku”, naprzeciw Technikum Energetycznego znajdowała się lodziarnia, przed którą często wiła się długa kolejka.

Jako maluch

…chadzałem do przedszkola przy ul. Długosza, zaledwie kilka minut od domu, toteż – jako brzdąc rozpierany nadmiarem energii – w drodze powrotnej biegałem przed ojcem zygzakiem, żeby trwało to nieco dłużej. Z kolegami z podwórka chodziliśmy do tej samej Szkoły Podstawowej nr 71, która powstała w 1057 r. Położona naprzeciw wspomnianego Placu Zabaw, z czasem zyskała patronat naszego złotego medalisty olimpijskiego  Janusza  Kusocińskiego, zamordowanego w Palmirach. A to, zapewne, z inicjatywy Jędrzeja Zaremby, mojego wychowawcy i nauczyciela matematyki oraz wychowania fizycznego. Był on cenionym trenerem piłki ręcznej, przez lata prowadził z sukcesami klub MKS „Jeżyce”, a potem AZS AWF Poznań. Nic więc dziwnego, że wielu z nas grało w szczypiorniaka; sam byłem bramkarzem szkolnej reprezentacji. Uczniami naszej szkoły byli również chłopcy i dziewczęta z rodzin kolejarzy oraz pracowników poczty. Ci pierwsi mieszkali na ul. Długosza – za Szamarzewskiego, w kierunku Dąbrowskiego – czyli tam gdzie mieszkał również wujek mojego przyjaciela Wojtka, słynny „Ciapa” z legendarnego tercetu „Kolejorza” ABC, czyli Henryk Czapczyk. Ci drudzy mieszkali na odcinku Długosza między Jackowskiego a Szamarzewskiego. Wielu dochodziło też z dzielnicy Grunwald, zwłaszcza z ulic Przybyszewskiego, Świerczewskiego (dzisiaj – Bukowskiej) i Szamotulskiej, m. in. dzieci łącznościowców i wojskowych. Była wśród nich także urodziwa Hanka Banaszak, z którą miałem okazję śpiewać w chórze szkolnym; ona była uczennicą klasy C, a ja B. Gdy po latach rozmawiałem z nią przyznała, że bardzo chciała wtedy śpiewać partie solowe, ale pani Tkaczuk – prowadząca chór –  powiedziała jej mądre słowa: „Dziecko, jeszcze nie teraz. Twój czas nadejdzie”. I, rzeczywiście, niebawem jej czas nadszedł.

Na początku 1967 r. naszą szkołę zamknięto z powodu awarii kotłów, a my przez dobry miesiąc chodziliśmy na lekcje do Szkoły Podstawowej nr 23 przy ul. Żeromskiego. Mile wspominam ową zmianę, bo lekcje rozpoczynały się ok. g. 16, więc wychodziliśmy do szkoły wtedy, gdy ojcowie powracali z pracy. A po lekcjach buszowaliśmy w ciemnościach na wzgórku naprzeciw szkoły.

Zimy bywały wówczas śnieżne, toteż całymi godzinami zjeżdżaliśmy na sankach albo z „Teatralki” – górki przy Moście Teatralnym – albo z góry w lasku golęcińskim, naprzeciw stadionu „Olimpii”. Za to na łyżwy chadzaliśmy na wspomniany już Plac Zabaw, gdzie na betonową nawierzchnię wylewano wodę, która po zamarznięciu tworzyła taflę lodowiska. Śmigaliśmy na łyżwach do utraty tchu przy muzycznych przebojach, których dźwięki dochodziły z zainstalowanych megafonów. Choć większość z nas nie miała ani panczenów, ani figurówek, tylko łyżwy przykręcane do butów zimowych. Tak bywało jeszcze przynajmniej do połowy lat 70.

W drodze na Rynek Jeżycki

… przechodziliśmy z mamą obok ciastkarni z lodami; nie miałem śmiałości poprosić, więc czekałem aż sama zapyta czy nie mam na nie ochoty. Wstępowaliśmy również na chwilę do kościoła garnizonowego pw. Podwyższenia Krzyża. Na rynku królowały przez lata te same przekupki, które mamę – jak wszystkich stałych klientów – dobrze znały i zachęcały do kupna warzyw oraz  owoców ze swoich straganów. Twarz jednej z nich, która handlowała tylko kiszoną kapustą i ogórkami, do tej pory pamiętam. Jakież było moje zdumienie, gdy jeszcze  przed kilku laty ujrzałem ją ponownie na rynku, oczywiście przy beczce z kapustą. Ale Rynek Jeżycki przywołuje także moje wspomnienia, gdy – starając się o  pozyskanie pieniędzy na bilet do kina – sprzedawałem przekupkom stare gazety, bo za każdy kilogram można było od nich pozyskać 2 złote, a nie, jak w skupie makulatury, zaledwie złotówkę. A to dlatego, bo one w rulonach zwijanych z gazet sprzedawały niektóre swoje produkty ze straganów. Resztę pieniędzy na bilet do kina zdobywaliśmy sprzedając słoiki i butelki. Było to jednak traumatyczne przeżycie, bo w skupie okazywało się, najczęściej, że przyjmują tylko niektóre słoiki i butelki,  więc człek – rad nie rad – dźwigał je na powrót do domu. Ale kiedy wreszcie uzbierało się tych kilkanaście złotych na bilet można było dumnie zasiąść w kinie, by z zapartym tchem śledzić kolejne przygody Winnetou, czy Fantomasa. Choć pewnego razu los mnie doświadczył dość szczególnie. Kupiłem bilet do kina „Czternastka”, które mieściło się w hali targowej pod tym numerem, a kiedy zgasło światło na ekranie zamiast oczekiwanego Fantomasa pojawiła się zupełnie inna postać. Zawiedziony byłem jednak tylko przez chwilę, bo film okazał się znakomity.  A był to „Bunt na Bounty” z Marlonem Brando.

Mój ojciec

…od 1930 r. należał do harcerstwa i żył jego ideami po ostatnie swoje dni. Był członkiem VII Hufca Harcerzy im. Stefana Czarnieckiego, który swoją harcówkę miał na Jeżycach przy szkole „pod Archaniołem Michałem” na ul. Słowackiego. Należał do grona przybocznych komendanta Sylwestra Wietrzykowskiego – sam był podharcmistrzem – którego często wspominał. Pamiętam z jakim rozrzewnieniem mówił np. o orkiestrze dętej, która była reprezentacyjną jednostką całej Wielkopolskiej Chorągwi Harcerzy. I wspominał, że „Sylwek” – jak go swojsko nazywał – zakupił instrumenty z własnych funduszy, których nie miał za wiele, toteż tkwił po uszy w długach z powodu zaciąganych kredytów. Nierzadko komornik sądowy zajmował mu nauczycielską pensję, a wtedy karmił się u stołu swojego brata księdza infułata Aleksego Wietrzykowskiego, legendarnego rektora poznańskiego Seminarium Duchownego. A, przy okazji, godzi się przypomnieć, że w 1929 r. młody ks. Aleksy Wietrzykowski był wikarym w parafii przy ulicy Kościelnej. Ojciec wspominał również przedwojenne procesje Bożego Ciała na Jeżycach, podczas których przygrywała orkiestra harcerska, a osiołek ciągnął bęben. Procesja prowadziła m. in. ulicą Staszica, gdzie dekorowano całe kamienice, a ulicę zdobiono na całej szerokości  rozwieszanymi girlandami.

wspomnie5

W 1939 r. ojciec wyjechał do Rumunii, u boku Wietrzykowskiego, z reprezentacją poznańskich harcerzy, na obóz wymienny z młodzieżową organizacją „Straja Tari” (Straż Kraju). W czasie wojny działał w Szarych Szeregach. A w 1968 r., zabrał mnie na pogrzeb komendanta Wietrzykowskiego, który spoczął na cmentarzu sołackim przy ul. Lutyckiej. Mnie samemu nie pozwolił się jednak zapisać do harcerstwa, bo uważał, że ówczesne ZHP niewiele miało wspólnego z ideałami prawdziwego skautingu. Pozostawało mi więc zachwycać się jego przedwojenną finką, której rękojeścią było kopytko kozicy. Kiedy w 1985 r. powstał Krąg Starszyzny Harcerskiej przy Hufcu Poznań-Jeżyce ojciec aktywnie w nim uczestniczył, podobnie jak i w Komisji Historycznej Chorągwi Poznańskiej, której przewodniczył profesor Edward Serwański. Spotkania starszyzny odbywały się m. in. przy świątyni na ulicy Kościelnej; każdego roku celebrowana była Msza św. za spokój duszy komendanta i innych harcerzy. A gdy ojciec odszedł na wieczną wartę położyłem na jego trumnie harcerską rogatywkę, zaś druhny i druhowie ze starszyzny zaintonowali mu nad grobem: ”Idzie noc, słońce już, zeszło z gór,…spocznij już. Bóg jest tuż…”

Naprzeciw szkoły „pod Archaniołem Michałem”

…znajdowała się łaźnia miejska. Jako chłopiec byłem tam kiedyś z ojcem – prawdopodobnie z powodu jakiejś awarii instalacji wodno-kanalizacyjnej w domu – bo pamiętam jak szorowałem się pod natryskiem.  Raz do roku miałem zwyczaj chadzać do ZOO przy ul. Zwierzynieckiej. A kiedy podrosłem zacząłem ów przybytek odwiedzać zawsze w dniu 1 maja, w czasie trwającego pochodu. Wychodziłem bowiem z założenia, że lepiej odwiedzać szympansa, słonia i hipopotama, niż pozdrawiać komunistycznych kacyków wiwatujących na trybunach. Sporo czasu poświęcałem czytaniu książek toteż – poza biblioteką szkolną – korzystałem także ze zbiorów biblioteki dla dzieci przy ul. Słowackiego, a także z czytelni i biblioteki przy ul. Kraszewskiego.

Jako pacholę chadzałem z mamą, raz po raz, na cmentarz jeżycki, na którym mieliśmy kilka mogił rodzinnych. W czasie gdy mama pracowała przy grobach ja biegałem po wodę i bawiłem się z pomocnikiem grabarza, uroczym osiołkiem, który wypasał się na łące. Cmentarz jeżycki, prawdziwa enklawa pamięci o mieszkańcach Jeżyc, którzy już odeszli do wieczności, miał – na tle innych poznańskich nekropolii – charakterystyczny, kameralny nastrój. W okresie Wszystkich Świętych i Zaduszek na grobach zapalano wtedy świeczki, a ponieważ mogiły często były obłożone gałązkami świerkowymi toteż na niejednej z nich pojawiał się ogień. Wieczorem z balkonu naszego mieszkania widać było nad cmentarzem potężną łunę.

Latem, już od rana

…w kierunku lasku golęcińskiego ciągnęli tłumnie nie tylko mieszkańcy Jeżyc. W drodze często można było zaciągnąć się słodkim zapachem czekolady dochodzącym z pobliskiej Goplany, czyli Poznańskiej Fabryki Czekolady. Ręce wędrowców zajęte były dźwiganiem toreb z kocami, kąpielówkami i, rzec jasna, wałówką. Niejeden targał w kance na mleko rumpuć, albo inną zupę, obłożone sznytki i butelki z napojami. Jedni dochodzili do pływalni z basenami i przebieralniami przy ul. Niestachowskiej, gdzie obecnie można zakupić karpie na święta. Owszem, też tam bywałem, u boku siostry i jej koleżanek. Ale tam wstęp był płatny, więc większość skręcała do lasu,, żeby odpocząć wśród drzew, albo na plaży i wykąpać się w jeziorze Rusałka. Moi rodzice spotykali się z wujostwem w niedzielę na umówionej polanie, „tam gdzie glapy”, w miejscu gdzie zlatywały się wrony na noc. Natomiast w dni powszednie często przesiadywałem tam z mamą, a ojciec dojeżdżał do nas po pracy i wracaliśmy do domu dopiero wtedy, gdy słońce chyliło się ku zachodowi.

Na Jeżycach studiowałem

pedagogikę specjalną na Wydziale Nauk Społecznych UAM przy Szamotulskiej. Jako jedyny przedstawiciel Instytutu Pedagogiki byłem w 1980 r. w Komitecie Założycielskim Niezależnego Zrzeszenia Studentów, a także Związku Akademickiego Pro Patria. W gmachu Wydziału uczestniczyłem również w strajku studenckim. A po studiach pierwsze zatrudnienie znalazłem w 1981 r. w Zarządzie Regionu „Solidarność”, w redakcji „Obserwatora Wielkopolskiego” przy ul. Zwierzynieckiej. Niestety, 13 grudnia rozpoczęła się wojna polsko-jaruzelska i zacząłem się ukrywać, początkowo na Jeżycach, w domu mojego przyjaciela z ławy szkolnej, Grzegorza, a potem w kilku innych miejscach. Kiedy wreszcie powróciłem do swojego mieszkania zaczął się czas rewizji i kilkukrotnych przesłuchań w osławionym gmachu bezpieki przy ul. Kochanowskiego. Miałem pracować w szkole specjalnej nr 107, nieopodal Rynku jeżyckiego, ale gdy dowiedziano się o moim wcześniejszym zatrudnieniu w „Solidarności” nagle okazało się, że etat jest już zajęty.

Ale nawet po wyprowadzeniu się z Poznania pozostałem na Jeżycach nie tylko sercem, bo pracowałem w instytucji, która swoją główną siedzibę miała wtedy przy ul. Zwierzynieckiej – w budynku odebranym „Solidarności” – czyli w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej. Przez pewien czas, w drugiej połowie lat 90., w kamienicy przy ul. Słowackiego, niedaleko ul. Prusa, miała swoją siedzibę Redakcja „Przewodnika Katolickiego”. Do tego zasłużonego czasopisma pisywałem artykuły i felietony przez blisko trzydzieści lat. A i każde z moich czworga dzieci przyszło na świat – gdzieżby indziej? – w jeżyckim Szpitalu im. Raszei.

              Michał Gryczyński

Fot. Archiwum rodzinne

Na zdjęciach:
1. Ślub moich rodziców – wyjście z kościoła na Jeżycach; obok mamy stoi komendant Sylwester Wietrzykowski;
2. Moja siostra, Danka; w tle – widok ul. Przybyszewskiego ok. 1954 r.;
3. Mama na balkonie; w tle – widok ul. Przybyszewskiego ok. 1949 r.;
4. Od lewej Tadeusz Błaszyk, komendant Wietrzykowski, mój ojciec.